wtorek, 27 września 2016

Rozdział II

John

    Nigdy nie bał się ognia. Jako dziecko bawił się zapałkami, choć jego rodzice byli tym przerażeni, wpatrywał się w płomienie w kominku czy chodził z tatą rozpalać ognisko kiedy mieli przyjechać goście. Do czasu, gdy trzy lata po pogrzebie Isabelle przyjechał do rodzinnego domu, żeby dokończyć formalności konieczne do sprzedania budynku. Postanowił zostać tam przez jedną noc, a następnego ranka wrócić do koszar. Tydzień później miał zostać wysłany do Afganistanu. 
    Obudził go dym, gryzący go w oczy i wdzierający się do płuc. Jeden rzut oka na drzwi pokoju wystarczył, że wiedział już - sprawa była przegrana. Pomarańczowe języki ognia lizały futryny, klamka była rozgrzana do czerwoności. Zwlókł się z łóżka, kaszląc przeraźliwie, czołgając się w kierunku wyjścia, popychając lekko drzwi, a zaraz potem krzycząc z bólu z powodu oparzeń ręki. Wyczołgał się jednak na korytarz, a zimna posadzka choć trochę chłodziła rękę. Przemieszczał się coraz wolniej w stronę drzwi wejściowych, a droga wydawała się mu się coraz... coraz dłuższa. Ostatnim co wtedy pamiętał był trzask i coś mocno uderzyło go w głowę.
    Otworzył oczy, gotowy odeprzeć atak, ale zorientował się, że leży na mokrej trawie, a nachyla się nad nim jakaś kobieta. Kobieta w czerwonym kapturze. Patrzyła się na niego z przerażeniem w oczach, ale gdy zobaczyła, że się ocknął wciągnęła głośno powietrze, naciągnęła kaptur głębiej na ciemne loki i odwróciła się, biegnąc w stronę drzew. Chciał zawołać za nią, ale czuł się okropnie zmęczony, a powieki ciążyły mu niemiłosiernie. Gdy zasypiał miał przed oczami płonący budynek i kobietę w czerwonym płaszczu, która go uratowała.
    Nigdy nie miewał koszmarów. Nawet po wojnie, gdzie widział wiele okropieństw, tragicznych przeżyć i tyle śmierci... Jedynym, co mu się śniło strasznego i po czym budził się zlany potem był właśnie ten pożar. A kobieta w czerwonym kapturze zawsze go zostawiała, śmiejąc mu się w twarz. Isabelle Watson naprawdę miała poczucie humoru. 

xxxxx

   Tej nocy znowu śnił mu się ten sam pożar  - wciąż ten sam. Tyle że tym razem kobieta, w której teraz coraz bardziej wynajdywał rysy twarzy swojej siostry - jedynie kolor włosów się nie zgadzał, cały czas powtarzała: "Tęskniłeś, braciszku?". A on nie mógł odpowiedzieć, że tęsknił, więc ona odeszła. 
    Wstał z łóżka, narzucił się na siebie szlafrok i wyszedł z pokoju z zamiarem skierowania się do łazienki. Rzucił okiem na salon, a widok, który tam zastał sprawił, że parsknął niepohamowanym śmiechem.
    Jego siostra, bez szpilek może półtora metra stała z założonymi rękami pod szafką z kubkami i wymownie patrzyła na Sherlocka, który spokojnie popijał kawę, opierając się o blat. John przyznał, że sam nieraz miewał trudności ze zdjęciem kubka, a co dopiero jego siostra. Już miał zejść i jej pomóc, ale stwierdził, że lepiej poczekać aż rozwinie się sytuacja. Przynajmniej mógł się z czegoś pośmiać.
    Isabelle dalej miała na sobie piżamę składającą się z męskiego t-shirtu i krótkich spodenek, prawie niewidocznych spod długiej koszulki. Włosy miała związane w niedbały kok, oczy podkrążone, a ramiona lekko jej się trzęsły. Jej "łóżko" było nienagannie pościelone. Detektyw ubrany był w białą koszulę bez krawata i ciemną marynarkę, w skrócie to, co miał na sobie wczoraj. Oboje taksowali się spojrzeniami, a na twarzy jego przyjaciele błąkał się złośliwy uśmieszek. W końcu dziewczyna odetchnęła.
    - Czy mógłbyś podać mi kubek? - zapytała iście jadowitym głosem. John pomyślał, że gdyby naprawdę chciała, to zdobyłaby go jakimś sposobem.
    - Ależ oczywiście. - Jego uśmiech się poszerzył. - Mogłaś powiedzieć od razu, zaoszczędziłabyś swój cenny czas. - Sięgnął nad jej głową i zdjął jej niebieski kubek, dotąd nieużywany. - John, pomogłem twojej siostrze, która jest karłem. - Zwrócił się do niego. On już miał coś odpowiedzieć, ale przerwał mu łomot tłuczonego kubka, rzuconego przez jej siostrę cal nad głową Sherlocka, który lekko się odsunął.
    - Isabelle! - krzyknął przerażony John, patrząc na kawałki pod ścianą.
    - Przepraszam - powiedział Holmes bez cienia skruchy. - Miałem przestać obrażać karły.
    Teraz poleciał widelec, a detektyw znów zrobił zgrabny unik, a sztuciec wbił się głęboko w boazerię. Doktor przełknął ślinę, wyobrażając sobie, że mogła trafić w gardło Sherlocka. Bądź w jego gardło.
    - Isabelle! Tutaj nie rzucamy widelcami! - Znowu krzyknął.
    - Od tego służą noże - dodał pouczającym tonem Holmes,ale na szczęście ta broń nie poleciała w powietrze, ponieważ leżała poza zasięgiem rąk panny Watson, która teraz przygryzała lekko wargę.
    - Zawsze wzrost był moim kompleksem. - Wzruszyła ramionami i upiła łyk kawy z kubka Sherlocka, który już miał zaprotestować, gdy nagle twarz dziewczyny wykrzywił grymas.
    - Co. To. Do. Cholery. Jest?
    - Kawa, napój energetyczny z dużą zawartością kofeiny...
    - Jak można pić kawę z cukrem?
    Sherlock wzruszył ramionami, biorąc kubek z rąk kobiety.
    - Rzucasz sztućcami rano dla zabawy, a dziwisz się, że ktoś pije kawę z cukrem?
    Po tej wymianie zdań między jego siostrą a Sherlockiem John znowu parsknął niepohamowanym śmiechem i pomyślał, że jeśli wszystkie dni na Baker Street będą teraz tak wyglądały to będzie zabawnie. Ale zapewne Watson wcześniej skończy się nerwowo opiekując się dwójką całkiem dorosłych dzieci.
Przez chwilę całkiem zapomniał o tym całym burdelu, a był po prostu szczęśliwy. Przez chwilę nie pamiętał, że jego siostra nie żyła, bo teraz, gdy na nią patrzył czuł, że nie mogła być tak po prostu martwa. Nigdy. Teraz był pewien, że po prostu taka śmierć byłaby za głupia jak na Isabelle.

xxxxx
Isabelle

   Założyła ręce na piersiach i oparła się o blat obserwując złośliwy uśmieszek błąkający się na twarzy Holmesa. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest rozluźniony i... szczęśliwy, ale zauważyła jego oczy, bez przerwy obserwujące otoczenie, wiecznie czujne. Znała to spojrzenie. 
    Tak naprawdę nie znała tajemnic Sherlocka Holmesa, ale była lepszą aktorką, niż się spodziewał. Skłamała, ale nie była pewna, czy jej uwierzył. Nie ufała mu, to pewne, ale skoro wierzył, że zna nas jakieś jego sekrety to znaczy, że jakieś ma. Chyba, że też grał. Niemniej jednak każdy ma własne tajemnice, a taki człowiek jak Sherlock Holmes powinien ich mieć mnóstwo. Chyba że się pomyliła.
   Czuła lekką fascynację tym,że w końcu natrafiła na kogoś, kogo nie potrafiła rozgryźć. Oczywiście żyła przez te dziesięć lat w ciągłym kontakcie ze starszym Holmesem, ale to nie było to samo. Mycroft zawsze był chodzącą zagadką i już się przyzwyczaiła.
    Patrzyła na jego młodszego brata i coraz mniej była pewna, że jej sekret jest bezpieczny. I co ważniejsze - miał rację, była egoistką, ale naprawdę zależało jej na Johnie, co jednak nie zmieniało faktu, że miał rację. Nie był dla niej najważniejszy. Był... stałym punktem, normalnością, rodziną, kimś, kogo powinna kochać najbardziej na świecie. Ale pewien człowiek jej kiedyś powiedział, że miłość jest przereklamowana i żeby do czegoś dojść, żeby uratować siebie to trzeba wyrzec się wielu rzeczy. Tęskniła za Johnem, bo zawsze kojarzył się jej z domem. Gdzie był jej brat, tam mógł być jej dom.
    Wyrwała się z rozmyślań, gdy usłyszała sygnał. Komórka leżąca na stole zaczęła wibrować, a brunet powolnym ruchem wcisnął zieloną słuchawkę i wręcz od niechcenia przyłożył aparat do ucha. Przez chwilę mówił głos po drugiej stronie.
    - Ach, a więc już mnie potrzebujecie? - prychnął Sherlock, ale jego oczy iskrzyły.  - A może po prostu jesteście zalani po całonocnej imprezie opiewającej moją jakże zacną porażkę?
     Oparł się wygodniej.
    - A więc jednak zabójstwo? Morderca sam się wydał? - powiedział typowo przesłodzonym głosem, udającym zdziwienie. - Oczywiście, że się nie spodziewałem. - Dodał sarkastycznie. - Naprawdę byłem pewny, że się pomyliłem. Tak, Gabe, wierz w to... 
    Przez chwilę słuchał.
   - Jasne, że będę. Daj mi dziesięć minut. - Popatrzył się na Isabelle. - Trzydzieści. Może czterdzieści. Zapewniam cię, że nie uciekną. Jak to mówią: trup nie zając, nie ucieknie. Och, przestań filozofować, Grooge. Nie jesteśmy w cholernym The Walking Dead.
    Rozłączył się, rzucił telefon na blat po czym klasnął w dłonie, uśmiechając się szeroko.
   - Morderstwo. Trzy trupy, zamknięte pomieszczenie, brak pomysłów. 
   - Mógłbyś się tak nie cieszyć... - mruknął John, ale on także był zadowolony. - Wytłumacz mi tylko, dlaczego mielibyśmy czekać pół godziny.
    - Dlaczego jesteś tak niedomyślny? - zapytał Holmes, wznosząc oczy do nieba. - To ty jesteś przecież specjalistą od płci pięknej, nie ja. Ale według moich obserwacji wynika, że przeciętna kobieta potrzebuje na wyszykowanie się około trzydziestu minut, a właśnie tyle podałem Lestrade'owi.
    - Czekaj... Ty sugerujesz, że Isabelle ma iść z nami? - zapytał John z niedowierzaniem. - Przecież...
   - Nie doceniasz mnie, Holmes - powiedziała, mrugając do brata i znikając w łazience. - Góra dwadzieścia minut!

xxxxx

   Po dwudziestu sześciu minutach i trzydziestu trzech sekundach czekania na Isabelle, około trzydziestu nerwowych nawoływaniach Johna i kilku komentarzy Sherlocka w stylu: "No... może zdążymy na Gwiazdkę" kobieta wyszła z łazienki w nowych ubraniach. Holmes nawet na nią nie spojrzał, tylko gdy ledwo ją zauważył zdjął z wieszaka jej czerwony płaszcz i rzucił go przez cały pokój, po czym wyleciał na schody. Isabelle założyła płaszcz, mrucząc pod nosem epitety na temat detektywa, które na pewno nie spodobałyby się jej bratu, który na szczęście też zniknął za drzwiami.  
    Zbiegła na dół, gdzie zastała mężczyzna wsiadających do taksówki. Podbiegła i wcisnęła się na siedzenie pod oknem. Była ściśnięta między wysokim brunetem w czarnym płaszczu, a twardymi drzwiami, które wrzynały jej się w bok. 
    Po około dwudziestu minutach zajechali pod jednorodzinny domek na przedmieściach Londynu. Jednopiętrowy, biały z szarym dachem nie wyróżniał się wśród innych, takich samych budynków na tej ulicy. Jedynie liczne samochody policyjne odznaczały się na tle zielonych, równo uciętych trawników. Żółta taśma okalała dom z czterech stron, a w taksówkę wpatrywała się młoda kobieta z ciemnymi, kręconymi włosami.
   Wysiadła, a Sherlock postanowił wyjść ze strony Johna. Ciemnowłosa podeszła do detektywa z szerokim uśmiechem na twarzy.
   - Ach, Świr już na miejscu. A może powinnam nazywać cię Pan Pomyłka? - Wyszczerzyła lekko zażółcone zęby, a Isabelle stwierdziła, że jest nieco pijana. Sherlock mówił przez telefon o jakiejś imprezie. Widać już czemu Scotland Yard zawsze wzywa Holmesa. Watson uśmiechnęła się sztucznie do kobiety, a ta patrzyła na nią badawczo, ale jej zielone oczy lekko błądziły wokół.
   - Nie dziś, Donovan - prychnął brunet.
   - Nie wystarczyła ci jedna zabaweczka, Świrze? - zapytała go sierżant, jak poznała Isabelle. - Biedna dziewczyna. - Dodała patrząc na nią.
   - Isabelle Watson. - Wyciągnęła rękę do ciemnowłosej.
   - Sally Donovan. Co on ci zrobił? Odurzył? Porwał?
   - Jasne - mruknął z sarkazmem. - Odurzyłem ją mieszanką narkotyków własnej produkcji, porwałem ją i przetrzymuję siostrę Johna na Baker Street do niecnych celów. Możesz mnie skuć, może w końcu czymś zabłyśniesz. Ale teraz wybacz, morderstwo czeka.
    Pośpieszył do środka, przechodząc pod taśmą, Isabelle i John byli tuż za nim. Weszli do środka i przeszli przez hol. Nikt ich nie zatrzymywał, ale pracownicy policji wodzili za nimi wzorkiem, czuła, że najczęściej patrzą na nią. Przyspieszyła kroku, zrównując się z detektywem.
   - I policja pozwala ci tak po prostu przychodzić i rozwiązywać sprawy?
   - Kiedy policja sobie nie radzi, czyli zawsze, wzywają mnie. Ja mam zajęcie, oni mają rozwiązane sprawy. Tak to działa. 
   W końcu doszli do pokoju, gdzie wszystko się wydarzyło. Para, mężczyzna i kobieta leżeli nadzy na łóżku z przestrzelonymi głowami.Inny mężczyzna leżał na podłodze na plecach, a w dłoni ściskał pistolet. Także wyglądało na to, że strzelił sobie w skroń.
    - Pięć minut. - Usłyszała głos siwego mężczyzny w średnim wieku. To musiał być Lestrade. W końcu ją zauważył. - A pani jest...?
   Podeszła do niego i wyciągnęła dłoń.
   - Isabelle Watson, siostra Johna Watsona. Z wykształcenia psycholog kryminalny, była agentka FBI. 
   - Ekhem... Greg Lestrade, inspektor policji Scotland Yard. Bardzo mi... miło. Czy przyjechała pani z misją?
   - Można tak powiedzieć. - Uśmiechnęła się. - Nie jestem tu służbowo, jeśli o to panu chodzi. 
   Zanim zdążył coś powiedzieć odwróciła się i podeszła do mężczyzny leżącego na podłodze. Automatycznie sprawdziła puls, po czym zrobiła profilaktyczne oględziny. Źrenice, paznokcie, szyja...
   - Nie żyje od jakichś dwudziestu czterech godzin - zaczęła. - Strzał w głowę nie był przyczyną śmierci, ponieważ jest za mało krwi. Nie wykrwawił się na śmierć. Widać lekkie otarcia na szyi, przykryte makijażem. Nieudolnie, ktoś chciał żeby ich nie było widać - ciągnęła. - Podejrzewam truciznę z opóźnionym zapłonem. Tykająca bomba. Udusił się własnymi wymiocinami. - Sprawdziła zgięcie łokcia, jak podejrzewała był tam ślad po wkłuciu. - Brał narkotyki, wątpię, że tędy wstrzyknięto truciznę. Oczywiście ktoś mógł mu sprzedać wadliwą działkę. Albo sam się zabił przez przypadek.
   - Otarcia temu przeczą. - Dodał jakiś mężczyzna stojący z boku.
   - Trafna uwaga, Anderson. Rzadko ci się takie zdarzają. - Prychnął Sherlock.
   Wyciągnęła z kieszeni jego telefon, ale przysłuchiwała się monologowi Holmesa na temat tamtej dwójki.. Brak śladów walki, ale nie zostali zabici tutaj.Za mało krwi. Nie zostali także zamordowani nadzy, bo na ubraniach są plamy. Ciuchy leżały pod łóżkiem.
   Telefon nie miał hasła, to znaczy, że mężczyzna żył we względnym bezpieczeństwie. Adam Smith. Około trzydziestu lat. Miał dużo zdjęć, wiele z tymi, którzy zostali zamordowani razem z nim. Spostrzegła podobieństwa pomiędzy nim a kobietą, byli rodzeństwem. Często na zdjęciach także był drugi mężczyzna. Trzymali się razem, we trójkę.
    - Jakieś pomysły? - zapytał Lestrade.
    - Na razie osiem - odpowiedział Sherlock, latając jak burza po pokoju, w czasie gdy John oglądał ciała. - Sześć. Może trzy.
    Ściągnął rękawiczki i okręcił się w koło, mrużąc oczy. Isabelle podała mu telefon i powiedziała wszystkim, czego się dowiedziała, gdy go przeglądała.
    - Treena Smith... Adam Smith... Lucas Unnderweel... Gej - mruczał pod nosem, przeglądając wiadomości.
   - Gej?
   - To oczywiste. - Wciąż nie podnosił wzroku. - Adam Smith to gej i był cóż, zakochany.. - To słowo dziwnie brzmiało w jego ustach. - W swoim najlepszym przyjacielu Lucasie.Wystarczy spojrzeć jak na niego patrzy na zdjęciach, rozszerzone źrenice...
   - Zazdrość? - John spojrzał przez ramię Sherlocka, by spojrzeć na telefon.
   - Zabił swoją siostrę, bo ta była z jego najlepszym przyjacielem, w którym był zakochany? A potem popełnił samobójstwo? To nie ma sensu..
  - Oczywiście, że to nie ma sensu, Anderson. Dobrze ci wychodzi stwierdzanie tego, co oczywiste. Lepiej niż Johnowi.
  W tym czasie blondynka podeszła do szafki nocnej, gdzie leżała książka. Wzięła ją do ręki i przeczytała tytuł: "Zakazane baśnie il legendy, XXw.". Pamiętała ten wolumin - baśnie zakazane przez kościół zaraz po wojnie. Tom wydany tylko w kilku egzemplarzach w Anglii, sama w dzieciństwie miała jeden. Każda bajka w nim miała coś niezgodnego z kościołem - opisy czarów, eliksiry, uroki czy... pary homoseksualne.
   Szybko przekartkowała książkę, szukając pewnej baśni-legendy z elementami historii, którą często czytała z Charlesem gdy była mała, a gdy tata nie patrzył.
   - Bajkowe morderstwo... - wyszeptała, dalej szukając.
   - Isabelle! - krzyknął John.
   - Nie, John! Nie o to chodzi! - Wstała, znajdując w końcu "Pieść o Alysanne". Legendę ze średniowiecza, niby wyjaśniającą Wielką Powódź Paryża*. - Dosłownie bajkowe... Ktoś się inspirował tą baśnią. Słyszeliście cię o "Pieśni o Alysanne"?
   - Bajka o gejach? - zapytał Anderson.
   - Tak, bajka o gejach. Idealnie pasuje do tej sytuacji... - Popatrzyła na stronę zaznaczoną plamą krwi i zmarszczyła brwi. - To...
   Sherlock był przy niej w trzech susach i dosłownie wyrwał jej wolumin z rąk. Po czym znowu okręcił się wokół własnej osi, a  jego oczy się rozszerzyły.
    - To morderstwo, które miało wyglądać jak morderstwo, które miało przypominać samobójstwo. - Popatrzył na Adama Smitha. - Inspirujące się bajką. Piękne.
    - Jesteście siebie warci... - powiedział John, patrząc to na swoja siostrę to na przyjaciela i pokręcił głową.
    - Opowiedz o czym jest baśń - przerwał mu Sherlock, zwracając się do Isabelle.
    - Opowiada o księżniczce Francji Alysanne oraz jej bracie Francisie. Rodzeństwo się kochało, od maleńkości bawili się ze sobą, a od kiedy książę zaprzyjaźnił się z pewnym czarownikiem trzymali się w trójkę. Alysanne odrzucała wszystkich potencjalnych kandydatów na męża, ponieważ zakochała się w najlepszym przyjacielu brata, a on odwzajemnił jej uczucia. Francis ukrywał to, że jest gejem, a także swoje uczucia względem czarownika. Kiedy... cóż, nakrył Alysanne i jego na schadzce wpadł w szał. Zabił, a  tak przynajmniej sądził siostrę i ukochanego. Gdy zorientował się co zrobił z rozpaczy podciął sobie żyły. Legenda mówi, że Alysanne się przebudziła, a gdy zobaczyła martwe dwie osoby, które kochała najbardziej na świecie popadła w obłęd. Została ukoronowana, ale do końca życia była sama, nie urodziła żadnego potomka i dynastia wygasła. A łzy, które wylała Obłąkana Królowa podobno spowodowały Wielką Powódź Paryża.**
    - O Chryste... - wyjąkał John. - Nie dziwię się czemu zakazano opowiadać tę legendę. Brzmi rodem z Mody na Sukces.
    - Królowa Alysanne istniała naprawdę, a jej brat został spalony właśnie za inne "pobudki". Ta wersja jest w miarę prawdziwa, ale Kościół i papież zabronili ją opowiadać.
    Sherlock zmarszczył brwi i złożył dłonie w "piramidkę".
    - Dlaczego mnie wezwałeś, Lestrade?
    Zapadła cisza.
    - Nawet pijany Scotland Yard powinien wyjaśnić tę sprawę. Jestem tu z innego powodu, prawda?
    Inspektor zawahał się, podrapał w tył głowy i odetchnął. Przywołał ręką jakiegoś policjanta, który przyniósł kopertę.Greg podał ją Sherlockowi.
    - Sprawdziliśmy, czy to nie bomba.
    - A więc powinienem zacząć już pisać testament?
    Na kopercie widniało pięknie wykaligrafowane Sherlock Holmes. Detektyw delikatnie i powoli rozciął ją nożykiem, który podał mu Lestrade. Wyjął z niego telefon. Miał różową obudowę. Brunet uważnie podniósł go wyżej, po czym lekko przychylił na obok, popatrzył od spodu...
    - To ten sam? - zapytał John. Isabelle nie wiedziała o co mu chodziło. - Jak ten ze "Studium w różu"?
   - Nie ten sam, ale wyglądający jak tamten.
   Włożył rękę z powrotem do koperty i wyjął karteczkę złożoną na pół. Zmarszczył brwi, gdy przeczytał, co tam jest napisane, a Isabelle w jego oczach dostrzegła zdziwienie i zaniepokojenie. Bez słowa podał jej kartkę, a ona odczytała jej zawartość na głos.
    - Kłamcy zginą.

xxxxx
Sherlock

    - To ostrzeżenie - wyszeptał i poczuł na sobie wzrok wszystkich zebranych w pomieszczeniu.- Pytanie tylko, do kogo skierowane?
    Anderson parsknął.
    - Skoro na kopercie było twoje nazwisko to nawet Scotland Yard się domyśla, do kogo było skierowane.
    - Musiałeś naprawdę dużo wypić, skoro widzisz dwóch lub więcej Holmesów - mruknęła Isabelle, krzyżując ręce na piersiach. - Kłamcy to liczba mnoga.
    Wiedziała, to pewne. Albo przynajmniej się domyślała, ponieważ czuł jej niepokój, a nawet strach. Był wręcz namacalny w tym dusznym pomieszczeniu. Przymknął powieki i przyłożył czubki palców do skroni. Coś było nie tak. I oboje byli w to zamieszani. 
    Czyżby "Pieśń o Alysanne" była metaforą? Metaforą, która głosiła, że on, Isabelle i John zginą? Czyżby to była groźba?
    Uderzył się w policzek i otwarł szeroko oczy.
    - Ktoś ich zamordował tylko po ty, żeby mnie przestraszyć. Bardzo wyrafinowana groźba. Dlaczego wybrał "Pieśń o Alysanne"? Metafora...
    Jego głośne rozmyślania przerwał sygnał przychodzącego sms-a. Każdy z obecnych sięgnął ręką do kieszeni, by sprawdzić czy to do niego, ale Sherlock już wiedział.
   Kliknął na symbol Wiadomości. Jedna nieodebrana. Numer zastrzeżony. 
   - "Gra się rozpoczęła, Sherlocku. I dołączył do niej nowy gracz. Nasza bajka się jeszcze nie skończyła, a jak widać nie każdy kończy długo i szczęśliwie."


xxxxx
Anastasia

   - Zagramy partyjkę? - Miał naprawdę przyjemny, głęboki, chociaż trochę dziwny głos, którego nienawidziła. Było ciemno, a jego twarz skrywał kaptur. - Ostatnią, a po niej dam ci spokój.
    Dziewczyna prawie zaśmiała się na tę propozycję. Posłusznie wstała i wyszła na oświetlony korytarz. Lampy mocno raniły jej nieprzyzwyczajone do światła oczy. Przeszła cały hol i skręciła do pokoju na prawo. Zawsze to był pokój na prawo.
   Chciało jej się płakać, ale wylała już tyle łez, że oczy wciąż miała suche. W dodatku gdy płakała On był niezadowolony. Nie chciała Go ranić. Wtedy był smutny.
   Stanęła przed lustrem i spojrzała na tą dziewczynę, która powtarzała za nią ruchy, ale już dawno nie była Anastasią. Anastasia nie żyje. Została zamordowana. Został tylko Gracz.
   On odsunął szarmancko krzesło, na którym usiadła, wpatrując się pustym wzrokiem w talię kart, równiutko ułożoną z kwiatowym wzorem. Na wierzchu leżała królowa pik.
    - Boisz się?
    Niebezpieczne pytanie. Jego pytania zawsze były niebezpieczne, bo nie znała na nie odpowiedzi.Każda była zła, niedobra, niewłaściwa...
    - W co gramy?- Nie poznawała własnego głosu, był to szept pełen bólu, ale równocześnie obojętny. - Makao czy tysiąc?
    - Nie, laleczko. - Tak, lalka. Tym właśnie była. - Zagrajmy w wojnę. Wojna jest prawdziwa, nie da się w niej oszukiwać, tak jak w prawdziwym życiu.Zwycięzca bierze wszystko. Będziesz grzeczną dziewczynką?
    - Będę.
    Potasował karty, po czym pozwolił jej je rozdać. Jej ręce drżały, ale ułożyła karty na dwie równe stosiki. Wygrała dziewiątką, zbijając jego ósemkę. On zabrał jej waleta. Trafiła na króla. On przebił go asem.
    Gra ciągnęła się, a zegar tykał, tykał, tykał...
    Zostało im tylko pod jednej karcie.
   - Kto teraz wygra, wygrywa wszystko, zrozumiano?
   - Tak.- Zamknęła oczy, wyrzucając przed siebie dziewiątkę karo, przygotowując się na najgorsze. 
   - Wojna - wyszeptał głosem małego dziecka, cieszącego się na wakacje,
   Wzięła kartę ze swojego stosu, nie odwracając jej, po czym natrafiła na króla kier. Uśmiechnęła się w duchu, ale nie ośmieliła się pokazać tego na zewnątrz. On to wyczuwał. Równocześnie położyli karty. Był asem. Zawsze był asem.
    Patrzyła na jego asa pik i coraz bardziej się trzęsła. Przegrała.
    - Czy to nie paradoks, laleczko? As zwycięża króla. Ja jestem asem. Obiecałaś, że nie będziesz się bać. Dlaczego się boisz? Bo będę smutny...
    -N...nie boję się... - Nie mogła pozwolić, by zobaczył, że się boi. Rozgniewałaby Go. 
    - Więc bądź grzeczną dziewczynką i wyciągnij rączkę. 
    W jednej chwili odrzucił stolik do tyłu, a sama zaczęła dobijać się do drzwi, coraz niżej zsuwając się po stali. Wołała i krzyczała, kopała narażając się na siniaki. Wiedziała, że będzie tego żałować.
    Trzask broni. Naciśnięty spust i chłód na jej włosach.
   - Wyciągnij rączkę. - Jego ton nie znosił sprzeciwu.
   Trzęsła się, ale posłusznie odwróciła się na kolanach i podniosła rękę do góry.
   - Byłaś niegrzeczną dziewczynką, laleczko. Za karę utnę ci dwa palce. - Łzy pociekły jej z oczu, gdy zobaczyła ostrze noża. Chciała uciec, ale wiedziała, że stąd nie było ucieczki. Przegrała. To On był asem.
    Zawyła z bólu, a świat zawirował jej przed oczami, gddy uciął jej serdeczny palec. Prawie zemdlała, gdy na podłogę spadł środkowy. Wyła z bólu, zwijając się na podłodze pod jego stopami. Tym była. Robakiem. Graczem. Lalką. Zabawką.
    Znowu usłyszała, że naciska spust, a nagle przed jej oczami pojawiła się nadzieja. Może ją po prostu zabije, okaże łaskę...
   - Mówiłem, że zwycięzca bierze wszystko? - zaczyna, celując w jej czoło.
   - Proszę, zabij mnie... - Te słowo ledwo przeszły jej przez gardło.
   - Ależ ja kocham swoje lalki. - Kucnął przy niej i musnął wargami jej powiekę. Śmierdział miętą. - Nie pozwolę, by stała im się krzywda.
    Gdy odprowadzał ją krwawiącą z powrotem do celi wciąż miała zamknięte oczy i kiwała się do przodu i do tyłu i do przodu i do tyłu....
    Upadła na kolana w ciemność, mocno przytulając się do podłogi.
    - Nie martw się, kochana. Wrócę. Zagramy następną partyjkę.


* i ** - Cała bajka, postacie, historia czy okolicznością są oczywiście wymyślone do potrzeb tego opowiadania.

xxxxxx

No i II rozdział za nami :)
Mam nadzieję, że przypadł Wam do gustu. Nie powiem, mi się całkiem podoba, zwłaszcza ostatnia scena. Miałam ją w głowie od dłuższego czasu i wpadłam na pomysł, by to tutaj ją wpleść.
Co tam u Was?
Ja jestem chora i nie będę chodzić do szkoły do końca tygodnia. Ostre przeziębienie, gardło, kaszel, katar... Nie polecam ;)

Zapraszam bardzo na stronę "Autorka" gdzie możecie zadawać mi pytania!

A co ilości słów - wyszło więcej niż mniej xd

W takim razie żegnam.
~Aryenne


   

czwartek, 15 września 2016

Rozdział I

   Sherlock
 

 - Pomylił się! Cholera jasna, wielki, nieomylny detektyw Sherlock Holmes się pomylił! - John Watson, powszechnie szanowany doktor medycyny, lekarz wojskowy i żołnierz według adresata swoich krzyków zachowywał się jak po zażyciu ecstasy bądź jakby cierpiał na zespół Touretta. Chociaż rzadko zdarzają się wypadki, gdy objawy choroby ukazują się po piętnastym roku życia, to doktor może być tym jednym przypadkiem na milion, bo jego działanie tak właśnie wygląda. Niespokojne podskakiwanie i szeroki uśmiech od ucha do ucha w drodze ze Scotland Yardu na twarzy Watsona to już niecodzienny widok, a w dodatku cały czas wykrzykiwanie tej samej frazy do ucha wszystkim napotkanym przechodniom, gdzie co drugim słowem było "pomylił się!" to na pewno objaw choroby. Ale, cóż, miał rację.
    Sherlock Holmes się pomylił. Cały czas gdy detektyw o tym pomyślał ogarniało go nagłe zniesmaczenie i czuł dziwny posmak w ustach. A, nie, to tylko te ziółka, które dosypała mu Donovan gdy Gavin nie patrzył. Albo Graham, jak mu tam było.
    Zrobił aferę na pół Scotland Yardu, że ta kobieta Szara-Ropucha-Umbridge, jak przezwał ją Anderson gdy ją zobaczył została zamordowana, chociaż wszystko wskazywało na samobójstwo. Skąd mógł do cholery wiedzieć, że jest oburęczna? Miał jeszcze jedną możliwość, ale całkowicie usunął ją z pamięci by nie pogrążać się bardziej.
    - Na pewno Greg i reszta zrobili balangę pod tytułem Sherlock-Holmes-Się-Pomylił. Poszedłbym, ale jako twój przyjaciel nie mogę zostawić cię, gdy jesteś w dołku.
    - Nie jestem w dołku.
    - A strzeliłeś drzwiami od gabinetu Lestrade'a, bo lubisz z siebie robić fochniętą nastolatkę? - Stali już pod drzwiami ich mieszkania, a z nieba zaczynało mżyć.
    - Nie wszyscy muszą się zachowywać jak ty, John.
    Weszli do mieszkania. Sherlock zawołał panią Hudson, ale odpowiedziała mu cisza.
    - Wyszła ze swoim nowym chłopakiem, jak mu tam było, Brandon czy tan Brayan. Tak na marginesie wydaje mi się podejrzany.
     - Nie wszyscy muszą nazywać się Lucy Kahn i być zbiegłymi złodziejami z Kanady.
     John zmarkotniał, gdy przypomniał sobie o swojej ex. Ładna, zgrabna, miła, ale gdy Lestrade zawitał do jej mieszkania, gdy akurat tam był i się przebierał na środku salonu i powiedział, że jest aresztowana wtedy... cóż, nie było mu miło. John Watson naprawdę miał lepsze dni. Dni, gdy inspektor nie widział go nago w mieszkaniu zbiegłej przestępczyni.
    - Słuchaj, może skoczę do sklepu, kupię coś mocnego i oboje będziemy świętować? - zaproponował John, chociaż bez takiej radości, jaką pokazywał wcześniej. Holmesowi, chcąc nie chcąc, zrobiło się trochę żal przyjaciela. Był zakochany niczym nastolatek w tej kobiecie, a ona go cały czas oszukiwała. Sherlock także nie mógł znieść myśli, że nie odkrył wcześniej jej przeszłości. Co się z nim ostatnio działo? Pomylił się w sprawie, nie odkrył, że dziewczyna Johna jest złodziejką, nawet Molly ostatnio przestała się nim zachwycać... Detektyw nie mógł znieść myśli, że to, co miał za normalne nagle przestawało takie być.
    Nie zauważył, że Watson wyszedł, tylko opadł na fotel, nawet nie zdejmując płaszcza i przymknął oczy. Deszcz łagodnie bębnił o dach mieszkania, a fioletowy parasol należący do Johna dalej stał w przedpokoju, ale jego przyjaciel nie wracał, czyli dotarł do sklepu i pewnie teraz rozmyśla nad doborem idealnego trunku. Sherlock nie mógł przetrawić tego, że normalni ludzie, tacy jak John zajmują się takimi... przyziemnymi rzeczami, zamiast rozmyślać nad tymi naprawdę wartymi uwagi. Sięgnął dłonią po plastry nikotynowe, po czym zaklął, gdy jego dłoń natrafiła na pustkę. Cholerny Watson, znowu je ukrył.
    Wstał i podszedł do okna, w celu przeszukania schowka w parapecie, gdy akurat z piskiem opon nadjechała taksówka. Po chwili wysiadła z niej kobieta. Z takiej odległości i przez deszcz mógł zobaczyć tylko, że ma na sobie coś czerwonego. Płaszcz. Skierowała kroki w stronę wejścia do mieszkania, ale po sposobie chodzenia nie wyglądała na klientkę. Nie wahała się, szła pewnym krokiem, naciągając kaptur mocniej na głową, próbując uchronić włosy przed wodą.
    Dzwonek zabrzęczał raz, ale Sherlock Holmes nie ruszył się z miejsca. Dzwonek zabrzęczał drugi raz. A potem trzeci. Zanim czwarty sygnał rozniósł się po mieszkaniu, detektyw dowlókł się do drzwi i otworzył je. Na początku rzucił mu się w oczy niski wzrost kobiety, nie mogła mieć więcej niż metr sześćdziesiąt, po czym zwrócił uwagę na znoszony i stary, ale zadbany płaszcz, nieco wymięty, jakby przebył długą drogę. Czarna torba z Pumy, przerzucona przez lewe ramię, nowa, bo przy pasku wisiała jeszcze metka. Kobieta podniosła głowę, a on wyłapywał coraz więcej szczegółów. I poczuł zaniepokojenie. Ona mu się przyglądała. Nie tak, jak normalni ludzie patrzą na innych ludzi, nawet nie tak jak osoby różnej płci patrzą na siebie, ale w sposób, cholera, w jaki on patrzył na ludzi. Taksowała go zielonymi, dużymi oczami, błądząc po jego własnych, niebieskich źrenicach, kościach policzkowych, włosach. Czuł jej wzrok. I Sherlock Holmes poczuł się jak otwarta księga, a nienawidził takiego uczucia.

xxxxx
Isabelle


    Mężczyzna, który jej otworzył był wysoki i chudy, oczy miał przeraźliwie niebieskie, a kości policzkowe wręcz nienaturalne. Ubrany w dobrze skrojoną marynarkę i białą koszulę bez krawata, sprawiał wrażenie eleganckiego dżentelmena, ale potargane, czarne loki, podkrążone oczy i znoszone buty już przeczyły tej wizji. Patrzył na nią badawczo, również ją oceniając. Zmarszczył lekko brwi, może nikt inny nie dostrzegł by ich dziwnego ułożenia, ale ona zauważyła. Był... zaniepokojony, chociaż starał się to ukryć. Te same oczy, kolor włosów i uszy, oczywiście wiedziała z kim miała do czynienia. Sherlock Holmes, jedyny detektyw-konsultant na świecie, brat Mycrofta.
    - John Watson - powiedziała, nie wiedząc czemu mocno akcentując nazwisko brata. - Szukam Johna Watsona. Czy jest w środku?
    - Wyszedł do sklepu. Powinien wrócić za jakieś piętnaście minut, zaraz po tym jak ta ruda kasjerka, która wpadła mu w oko, gdy jeszcze spotykał się ze swoją byłą dziewczyną bardzo powoli skasuje jego zakupy, przy okazji komplementując nowy, a raczej wyprany beżowy sweter. Może również wstąpić do kawiarenki, gdzie zawsze siedzi blondynka popijając mocną, czarną kawę z mlekiem i  czytając Wichrowe Wzgórza. John jest romantykiem, więc to go kręci.
    Dowiedziała się od Mycrofta, że jego brat potrafi wyrecytować czyjąś biografię tylko patrząc przez kilkadziesiąt sekund, więc nie zdziwił jej wywód Holmesa na temat Johna. W końcu mieszkali razem ile... półtora roku? To szmat czasu.
    - W takim razie mogłabym zaczekać na niego w środku? - Mężczyzna otworzył szerzej drzwi, przesunął się i pokazał gestem, żeby weszła do środka. Przed sobą zobaczyła krótki hol, a na końcu niego schody.
    - Do góry - mruknął Holmes, bez słowa ją mijając. Podążyła za nim po skrzypiących stopniach, mając przed oczami tylko czarny płaszcz. Na piętrze zobaczyła otwarte drzwi, a za nimi mały salon z kominkiem, kanapą i dwoma fotelami. Na stoliku (dębowy) leżała jakaś rozbita probówka, w powietrzu unosił się nieprzyjemny, siarkowy zapach. Usłyszała, jak Sherlock Holmes zaklął, ale nie zrobił nic, żeby posprzątać szkło. Podszedł tylko do parapetu i otworzył okno na całą szerokość, wpuszczając do środka zimne, jesienne powietrze. Co chwilę jakaś zbłąkana kropelka wlatywała do środka.
    Watson usiadła na fotelu, całkowicie nieświadoma tego, że dokładnie kilka minut temu siedział w nim Sherlock Holmes, także nie zdejmując płaszcza. Brunet usiadł na przeciwko niej, cały czas taksując ją wzrokiem.
    - Siostra albo kuzynka, ale bardziej skłaniałbym się ku temu pierwszemu. Ten sam kształt oczu, ten sam pieprzyk na lewym policzku w tym samym miejscu i kolor włosów. Nie możesz być Harriet, bo nie jesteś lesbijką ani alkoholiczką, chociaż miałaś styczność z narkotykami. Nie widziałaś Johna bardzo długi czas, w jakiś sposób przestaliście ze sobą rozmawiać. Boisz się waszego spotkania, chociaż starasz się to ukryć, bardzo dobrze, ale i tak potrafiłem to przejrzeć. John jakimś cudem nigdy o tobie nie wspomniał. Wymazał cię z pamięci, zapomniał o tobie albo... pogodził się ze stratą. Pytanie tylko, dlaczego?
   - Nie widzę potrzeby, by się panu tłumaczyć, panie Holmes. - Wstała, podchodząc do korkowej tablicy i oglądając zdjęcia jakichś ludzi, miejsc, narysowane strzałki i notatki robione na szybko, ale pisane starannie pismem pochylonym nieco w lewo. - Owszem, zniknęłam na długi okres czasu. - Stanęła przodem do Sherlock i tyłem do drzwi. - Każdy ma własne szkielety w szafie, panie Holmes.
    Trzaśnięcie drzwi i ciężki tupot rozniósł się po mieszkaniu. Isabelle nie odwracała się, ale wiedziała, czuła kto wszedł do mieszkania. Zamknęła oczy, wsłuchując się w głos brata.
    -... nie uwierzysz, Sherlocku! Mary zgodziła się ze mną umówić! Naprawdę... - Doszedł do drzwi i pewnie ją zauważył. - Klientka? Niech pani usiądzie...
    Wciąż nie odwracała się, coraz mocniej i szybciej oddychając. Holmes nie spojrzał nawet na Johna, cały czas wpatrując się w twarz kobiety, szukając czegoś. W końcu Isabelle odetchnęła, zamrugała powiekami, zdjęła kaptur i w tym samym momencie obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, stając twarzą w twarz z bratem.
    - Tęskniłeś za mną, braciszku?

xxxxx

 John

    John Watson przeżył zniknięcie młodszej siostry, jej śmieć, pożar, z którego ledwie uszedł z życiem i wojnę. Mógł pochwalić się wieloma przeżyciami, jednak nie uznawał tego za powód do chwały. Mocno to przeżył. Naprawdę. John Watson jest wrażliwym człowiekiem. Pogodził się z wieloma rzeczy - pogodził się z tym, że Isabelle nie wróci, że zniknęła na dobre, pogodził się z tym, że nie żyje. Był na jej cholernym pogrzebie.
    John Watson wiele zniósł i pewnie wiele jeszcze zniesie. Ale John Watson nie cierpiał być okłamywany.
    Na początku nie zarejestrował tego, co oczywiste gdy spojrzał na zielone oczy, blond loki i twarz w kształcie serca swojej siostry. Pomyślał, że to kolejny żart, kłamstwo, mistyfikacja, przedstawienie, gdzie ta kobieta jest tylko aktorką odgrywającą jego siostrę, a kurtyna zaraz opadnie i spektakl się zakończy głuchymi brawami.
    Później przyszła pora na poczucie bezsilności. Patrzył na nią, jakby zaraz miała opaść na podłogę bez życia, z wielką dziurą w piersi, a on nie będzie mógł nic zrobić. Jakby nagle wokół miały się pojawiać duchy i próbowały zabrać ją daleko stąd, w górę, tam gdzie powinna być.
   Następnie poczuł gniew. Cholerny, ogromny gniew, który spoczywał na dnie jego serca, żeby uwolnić się właśnie teraz, gdy jego modlitwy zostały wysłuchane, gdy jego siostra wróciła zza grobu. Co więcej, nie czuł złości na domniemanego mordercę, tylko właśnie na nią.
    Ale zaraz potem przyszła radość. Żyje! Wróciła!
    Natychmiast została zastąpiona przez kolejną falę niedowierzania. Patrzył na nią, na jej zmienione rysy twarzy, nieco krótsze włosy, ale wciąż te same zielone oczy, które teraz również wpatrywały się w niego. Czuł, jak zbiera mu się na łzy, ale ona dalej stała bez ruchu, jedynie warga jej lekko zadrżała, tęczówki nieco rozszerzyły, ale nie płakała. Ona nigdy nie płakała.
    Z wrażenie prawie usiadł na podłodze, w ostatniej chwili chwytając się oparcia kanapy. Przełknął ślinę, a po jego policzkach popłynęły łzy. Kiedyś jego generał powiedział, że płacz nie jest oznaką słabości, że czyni nas silniejszymi, ale teraz te słowa się nie sprawdzały. Patrzył na nią, na jej wciąż suche oczy i czuł się słaby. Przed nim stała Isabelle Watson. Ale wciąż nie mógł w niej dostrzec swojej siostry.
    - John... - Nawet jej głos się zmienił.
    - Isabelle? - zdołał tylko wyszeptać, ledwo widząc jej zamazaną sylwetkę przez łzy. - Ty nie żyjesz.
    Miał wrażenie, że się zbłaźnił, że Sherlock teraz się z niego śmieje, z jego głupoty. Bo niby jak mogłaby być martwa, skoro teraz przed nim stała?
     - Czy wyglądam ci na martwą?
     Przypomniał sobie jej bladą twarz, krew, dziwnie powykręcane ręce. I martwe oczy, które teraz błyszczały.
     - Ty umarłaś.
     - Nie. - Uśmiechnęła się, wyginając usta lekko do góry. - Sprawdzałam, uwierz mi. Czasami sama miałam wrażenie, że jestem martwa.
     - T...ty... - jąkał się. - Jak mogłaś?
     Powiedział to szeptem, tak że nawet on sam ledwo usłyszał swoje słowa, ale widział, zobaczył, że ona je doskonale zrozumiała.
     - Przepraszam, John.-  Brzmiało to szczerze, ale doktor nie mógł tego zrozumieć: "przepraszam"? I tyle?
    - Znikasz na dziesięć lat, bez słowa, bez znaku życia, ktoś... ktoś leży w twoim grobie, a ty mnie przepraszasz?! - Nawet nie zauważył, kiedy zaczął krzyczeć i wymachiwać rękami. - Kurwa! Wiesz, jacy byliśmy zrozpaczeni!? Ja, Harry... Wiesz, co czuliśmy? Oczywiście, że nie wiesz! Po jaką cholerę to zrobiłaś? - Rzucił talerzem, a ten roztrzaskał się na ścianie na milion kawałeczków. - Dlaczego? - To już wyszeptał, a nieproszone łzy znowu się pojawiły.
    - Musiałam, John. Proszę, postaraj się mnie wysłuchać... Obiecuję, że wszystko ci wytłumaczę. - Brzmiała smutno, naprawdę smutno. Watson odetchnął, opuścił ramiona i powoli uspokajał oddech. Podszedł z powrotem do kanapy i usiadł na skraju, pocierając nerwowo dłonie.
    - Od czego mam zacząć? - wyszeptała, nie spuszczając go z oczu.
    - Sugeruję, że od początku - wtrącił się Sherlock, wciąż siedząc na kanapie w tej samej pozycji. John miał ochotę go uderzyć, chociaż nie... on miał ochotę uderzyć kogokolwiek. Najlepszym wyborem była jego siostra, ale Watson człowiek honorowy - nie bije bezbronnych dziewczyn. Aczkolwiek teraz nie sądził, że była taka bezbronna, ukradkiem spoglądając na nóż w bucie i zarys pistoletu ukrytego pod płaszczem.
     - Nie mogę powiedzieć ci wszystkiego, John. Obiecałam niektórym ludziom, że nie wspomnę ani słowem o ich udziale w tej sprawie, chociaż mają w niej kluczową rolę. Pomagali mnie, ukrywali mnie bądź współpracowali ze mną przez te kilka lat.
    - Dziesięć. - Przygryzła dolną wargę na jego wtrącenie i splotła palce. - Kto wiedział?
    - Tylko ci, co musieli. Ci najpotrzebniejsi.
    - Kto? - powtórzył pytanie John, czując jak coraz bardziej opuszcza go spokój.
    - Avril, Wren, Jacob...
    - Panna z dzieckiem, twój chłopak i narkoman. - Przerwał jej John, coraz mocniej oddychając. - Robi się coraz ciekawiej, Izzy.
    Często tak do niej mówił, gdy była mała i teraz powiedział to wręcz automatycznie.
    - Charles jest... był szalony. Groził mi. Nienawidził mnie i mamy. Tamtej nocy, gdy zniknęłam, wydarzyło się coś strasznego... - zaczęła, ignorując jego komentarz. - Nie musisz wiedzieć co. Musiałam zniknąć, ponieważ moje życie i życie kogoś dla mnie bardzo ważnego było w niebezpieczeństwie. Bardzo pomogła mi pewna wpływowa osoba z Londynu, która  chciała zostać anonimowa. Na początku to miały być tylko dwa lata, po tym czasie miałam wrócić do domu, do ciebie... Ale Charles mnie odnalazł. Dostałam SMS-a, który dosłownie zmienił moje życie. Wybór: albo to ja zginę, albo inni. Ty, Harry, mama... Musiałam to zrobić. Więc przygotowałam ciało, podstawiliśmy je i oficjalnie zostałam martwa. Gdzie byłam przez cały ten czas? Wszędzie. Zwiedziłam cały świat, miałam setki tożsamości i pracowałam głównie jako agentka. Byłam wysyłana na misje, z których miałam nie wrócić, samobójcze wyprawy na wschód czy do Afryki... Robiłam to, co potrafię najlepiej. Udawałam. Kłamałam. - John jej nie przerywał, więc kontynuowała. - Charles odkrył, że żyję dopiero miesiąc temu. Teraz... nie muszę się już nim martwić.
    - Zabiłaś go. - Stwierdził Sherlock, układając dłonie w piramidkę.
    Isabelle kiwnęła głową, w jej oczach zauważył coś na kształt żalu i nieco... strachu?
    - Wystarczyłoby jedno słowo. Tylko jedno słowo, znak, że żyjesz. Nic więcej nie potrzebowałem. - Zamknął oczy, próbując sobie wszystko uporządkować. - Jedno, cholerne słowo.
    - Nie mogłam, John. Nie chciałam ryzykować.
    - Byłaś tylko szesnastolatką, a ja twoim starszym bratem. To ja powinienem cię chronić, a nie ty mnie.
    - Czasami, wiesz... każdy kogoś chroni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy - powiedziała. - Mam już dwadzieścia sześć lat, nie szesnaście, ale sądzę, że nie popełniłam wtedy błędu. Zresztą, nie miałam innego wyjścia.
    Tym razem jej oczy się zaszkliły, tylko jedna, mała łza spłynęła po jej policzku, ale Johnowi to wystarczyło. Wstała, a on mocno ją przytulił, opierając podbródek na jej włosach. Czuł jej dezorientację, ale w końcu się przełamała i mocno go objęła, wtulając twarz w jego koszulę. Tym razem płakali oboje, bezgłośnie. Stali tak przez około trzydzieści sekund, po czym dziewczyna się wyswobodziła z jego objęć.
    - Mogę zostać u ciebie? Dopóki czegoś sobie nie znajdę, będę spała na kanapie, nie przeszkadza mi to...
    - Zapytaj panią Hudson, to ona tu rządzi - mruknął Holmes, ale Watson go nie słuchał.
    - Jasne, Izzy. Zostań ile chcesz. Nawet do końca życia.
    - Nie przesadzajmy - dorzucił Sherlock, znowu niszcząc piękną chwilę spotkania rodzeństwa swoimi wtrąceniami. - Życie to szmat czasu.

xxxx

Isabelle

    Umyła się, przebrała w za duży męski t-shirt z logo Nirvany i zielone szorty. Sherlock i John przez ten czas rozłożyli dla niej kanapę i przynieśli namiastkę zestawu pościeli, a raczej zbieraninę różnych rzeczy z ich sypialni. Granatowa poduszka Sherlocka śmierdziała papierosami, fioletowy koc pani Hudson miętą, a prześcieradło Johna nowością. To też położyła się otoczona mnóstwem zapachów. Wcześniej pożegnała się z mężczyznami, powiedzieli sobie standardowe "dobranoc" chociaż jej brat chciał koniecznie usłyszeć wszystkie szczegóły z tych dziesięciu lat. Nie chcesz, John. Serio.
    Leżała w prawie zupełnej ciemności, bo jedynym źródłem światła był sierp księżyca za oknem,  a sen nie chciał przyjść. Była wyczerpana, nie spała wiele godzin, ale emocje nie pozwalały się jej uspokoić. W końcu zrezygnowała z próby zaśnięcia, wstała i wyszła na balkon, przedtem wyciągając z torby paczkę Marlboro i zapalniczkę. Zapaliła papierosa i mocno się zaciągnęła obserwując w dole światła uliczne, przejeżdżające taksówki czy zbłąkanych przechodniów. Kiedy była młodsza często wyobrażała sobie, że gwiazdy schodzą z nieba w czasie dnia i pomagają ludziom. Nigdy nie wierzyła w Boga, ale w anioły już tak. Wyobrażała sobie je inaczej niż inne dzieci, nie jako skrzydlate istoty z aureolą, ale jako zwykłych ludzi, którzy czasami są prawdziwymi aniołami. Kiedyś w to wierzyła, ale nigdy nie spotkała nikogo takiego. Wciąż jesteśmy stworzeni  z chciwości. Przez te dziesięć lat jej najważniejszą dewizą było: Nie rób nic bezinteresownie, Isabelle, bo źle na tym wyjdziesz. 
     - Palisz, panno Watson? - Tak się zamyśliła, że kompletnie nie usłyszała detektywa, który teraz stanął przy niej i również oparł się o barierkę. 
     - Nie zadał pan zbyt inteligentnego pytania, panie Holmes - parsknęła i wypuściła obłoczek dymu. - Słyszałam, że jest pan geniuszem, ale na razie się o tym nie przekonałam.
     - Twój brat jest całkowicie przeciwny paleniu, więc lepiej je ukryj, panno Watson. Jeszcze nie znalazłem swoich. John może nie jest zbyt mądry, ale wynajduje dobre kryjówki.
     - Och - zreflektowała się. - Proszę, panie Holmes. - Podała jednego papierosa brunetowi. Tamten przyjął go z widoczną ulgą, wyglądał jak głodujący na widok jedzenia. Sama nie była tak bardzo uzależniona. Paliła, bo próbowała oczyścić umysł.
    -  Sherlock, proszę.
    - Isabelle.
    Zapadła cisza, przerywana od czasu do czasu odgłosami dochodzącymi ze świata niżej, ulicy wypełnionej zgiełkiem. Holmes spojrzał do góry, ale zaraz opuścił wzrok.
    - Kłamca rozpozna kłamcę, tak samo jak aktor rozpozna aktora - wyszeptał. Dopiero teraz zwróciła uwagę, że miał na sobie to samo co wcześniej - koszulę i marynarkę.
    - Sugerujesz, że kłamię? - Zesztywniała, ale patrzyła wyzywająco.
    - Sugeruję - zrobił pauzę na zaciągnięcie się papierosem. - Że jesteś bardzo dobrą kłamczuchą. Nie powiedziałaś dzisiaj nam prawdy, ale też nie skłamałaś. Nie powiedziałaś nam nic. Bardzo wygodnie, panno... Isabelle. Nie dowiedzieliśmy się żadnych szczegółów, chociaż wygadałaś się bardzo. Taki wrażliwy i ufny człowiek jak John się nie połapał, ale ja już tak. Jesteś egoistką i myślisz tylko o sobie, a ta gadka, że chciałaś chronić wszystkich była... dobra, ale nie wystarczająco.
    - John się nie zorientował.
    - Bo John ci ufa, a ty po prostu wykorzystałaś jego zaufanie. - Wzruszył ramionami. - Pytanie: dlaczego? Chciałaś chronić kogoś, kto jest dla ciebie dużo ważniejszy niż John. Tylko kogo? Nie zginęłabyś dla Johna Watsona i nie próbuj kłamać. Przejrzałem cię.
     - Ale nic nie powiesz Johnowi. - Wiedziała to, czuła to. - To będzie nasz sekret?
     - Mam nie powiedzieć twojemu bratu, że go okłamałaś? 
     - Tak - powiedziała to dobitnie. - Nic mu nie powiesz. Wiem kilka rzeczy także o tobie, panie Holmes. Myślisz, że przyjechałabym tu bez żadnych asów w rękawie?
     Uśmiechnął się lekko.
     - Lubię cię, Isabelle. - Uniósł lekko kąciki ust w górę. -  W takim razie ty znasz moje sekrety, ja znam twój i nie będziemy sobie wchodzić w drogę?
     - Teraz wydajesz się całkiem inteligenty, panie Holmes.
     Kobieta ziewnęła i popatrzyła tęsknie na łóżko. 
     - Dobranoc, panie Holmes - wyszeptała, wychodząc z balkonu. Brunet jeszcze został, nie odrywając wzroku od ulicy. Isabelle położyła się i niemal natychmiast zasnęła z widokiem wysokiego cienia na tle gwiazd. Ale wciąż nie mogła opuścić jej głowy jedna myśl - była teraz zależna od kogoś. Jej życie zależało od Sherlocka Holmesa i tego, czy przypadkiem nie postanowi puścić pary z ust.

xxxxx

Cześć c:
Rozdział wydaje mi się nieco... długi? Obiecuję, że późniejsze będą krótsze i będzie w nich więcej akcji. Ten jest bardziej wprowadzający, ale tak naprawdę nie wyjaśnił nic ;)

Bardzo proszę o komentarze - w szczególności te z UZASADNIONĄ krytyką :) Wciąż się uczę pisać dobre, a raczej znośne opowiadania i nie mogę się równać nawet z większością autorów polskich blogów. Może kiedyś się poprawię.

Bywajcie!
Aryenne


   
   
    





Obserwatorzy

Lydia, Hanche steria